|
|
Izabela Bill |
Urodzona we Wrocławiu w 1982 roku. Obecnie pracuje jako asystentka handlowa. Jest autorką wielu wierszy oraz sztuki pt. „Pegaz”. Lubi fotografować, marzy, aby mieć własne mieszkanie, trzy koty, kilka swoich tomików na półce i by być zawsze szczęśliwą. Debiutowała w „Zeszycie Poetyckim Dike” oraz w „Almanachu Młodych Końca Wieku”. Jest laureatką licznych konkursów poetyckich, m.in.: wyróżnienie w dolnośląskiej II Edycji Konkursu „Jednego Wiersza”, wyróżnienie w ogólnopolskim konkursie poetyckim „Beatus qui amat”, nagroda Rektora Uniwersytetu Opolskiego w konkursie poetyckim „O Gałązkę Oliwną”, I miejsce w konkursie poetyckim „W słowach utopieni”.
|
|
Cztery pory roku miłości |
A gdyby tak Jesień poprosić do tańca może wtedy dałaby mi te czerwone korale i złotych liści bym miała na czym pisać listy miłosne do Ciebie. A gdyby tak Zimę zaprosić na gorącą czekoladę może wtedy dałaby mi trochę lodu bym mogła ostudzić swoje oszalałe uczucia i zmysły do Ciebie. A gdyby tak upleść Wiośnie wianek z przebiśniegów może wtedy podarowałaby mi skowronka, który budziłby Cię co rano, gdyby zabrakło mnie u twego boku. A gdyby tak poprosić Lato o sukienkę z polnych maków i słomkowy kapelusz, mógłbyś wtedy uwiecznić na płótnie mnie, tę łąkę na której pocałowałeś mnie pierwszy raz i moją miłość do Ciebie. |
|
Do poety |
Kim jesteś poeto? W czym szukasz ukojenia, duszo niespokojna? Czy jak artysta młodopolski zatapiasz zmysły w urokach przyrody? A może jak Tetmajer zapominasz się w ramionach chwilowej, ponętnej kochanki? Może pieścisz gołębi puch pomiędzy palcami wrażliwej ręki, i zastanawiasz się kolejny raz kim jesteś? Raz czujesz się jak trzcina powiewająca na wietrze, stojąc na krawędzi dziesiątego piętra w euforii kolejnego natchnienia. Innym razem jesteś jak piękny, barwny motyl na ścianie bez pozłacanej oprawy. Chcesz rozwinąć skrzydła i polecieć ku słońcu. Sądzisz, że tym razem się uda uciec przez cierniowe okno. Ktoś cię zapyta co możesz dać światu, oprócz paru mądrych wersów. Zanim słowa potoczą się z twych ust lawiną metafor, okno zamknie się z hukiem, a ty upadniesz ze swymi marzeniami, z błękitu nieba na twardą ziemię. Okryjesz się wtedy skrzydłami natchnienia i napiszesz kolejny apel do krytyków. |
|
Kapliczka leśna |
Stoi w lesie kapliczka Zadbana i murowana Zawsze otoczona wianuszkiem Świeżych kwiatów i drobnych podarków A za jej szybą Twarz kobieca mądra i zatroskana To czuwa Maryja matka Stoi tu i modli się od Wieczora do rana Drzewa jej szumią i modlitwy Do stóp zanoszą o ludzkich dolach i niedolach Jeżyny i borówki się jej kłaniają Grzyby-dary Boże- kapelusze chylą A Ptaki pieśni śpiewają A ona tylko stoi, patrzy się i wzrusza Gdy tylko leśną drużką Wiejskie dzieci przebiegają I kochanej Bożej Mateczce Klękając i się żegnając, kłaniają A ona tylko wtedy mocniej różaniec ściska I łzy roni a przez uśmiech wspomina Jak swego pierworodnego Jezuska za rączkę prowadzała I o życiu opowiadała |
|
Poeta w pracy |
Poezji muza znów nie odurza I kusi i nęci i kręci Na sto różnych sposobów Chce mnie zmusić do wierszy wyrobów A ja siedzę w pracy A jak ktoś zobaczy? Długopis biorę do kartki przykładam I nagle słyszę jak muzotwórczą ciszę Stado złośliwców-krytyków dopada! Gwałtem się wdziera i na ciszę napiera! To dzwonek drzwi ze mnie kpi I psuje mi tyle krwi! Swoim przepitym głosem chrapliwie się wydziera O i telefon mu wtóruje hałaśliwie Na moim czułych uchem Jakimś zmutowanym tonem I jakby tego było mało Chyba stado os przez okno wleciało I krążą sępy brzękiem zardzewiałe Nad mojego natchnienia pastwiąc się ciałem Raz po raz jakąś wstrętna mucha Wydziera mi się brzękiem do ucha To znów na nosie siada To znów coś wzrok od kartki odkłada Tym razem to na moim kubku Rączek muchy zacieranie A tu jeszcze faks sobie pyka walczyka Coś ciągle szumi, chrząka w oddali W moje głowie cały budynek się wali! Myślę sobie jeden bezpiecznik, jedna wtyczka I wróci do mnie przepiękna ciszy muzyczka Lecz na razie muszę się skupić Na moim poetyckim pegazie Bo jak wstanę to zaraz mi czmychnie przez ramię Do krainy wyobraźni Do jakiejś tureckiej łaźni I długa się naproszę By powrócić chciał pod pióro Zanim zejdzie się całe biuro I jaki z tego morał wyciągamy? Choć to trudne bywa zadanie Pisanie wierszy niech domeną domów zostanie |
|
Szczęście |
Słońce to serce nasze Drga z nadmiaru miłości Drży z potoku pożądania Eksploduje barwami gorąca Z ciebie na mnie Ze mnie na Ciebie Roztapia nieszczęścia Spala smutek i żal Burzy się pożądaniem złotym Czerwienią piekielną Co spoiwem ognistym Usta z ustami stapia Której nikt jeszcze nie dotknął Której żadne usta nie zaznały Ach żar żar bucha Z naszych ciał i serc A my zespalani Językami lawy Wężami palców Zanurzeni w swoich Ciałach, myślach...w sobie W jękach, westchnieniach Oddychamy jedną pożogą Trawiącą nas do kości Aż stygniemy ,zastygamy W jeden posąg Ósmy cud świata Wykuty rękami miłości Odlany pożądaniem Spojony jednym sercem |
|
Wiosenna nostalgia |
Pochowałam swoje sny i marzenia. Spisałam je na kartce z pamiętnika i zakopałam na pobliskim wzgórzu, tam w brzozowym gaju pod krzakiem dzikiego bzu gniją i butwieją jak zapomniany miś z oderwaną ręką w ciemnej, zimnej piwnicy. Niech rozłożą się w ziemi, zasną kamiennym snem, zwiną swe niewyrośnięte pędy. Może kiedyś na wiosnę obudzą się do życia. Może zakiełkują razem z tą zieloną trawą. Może kiedyś przyjdę poszukać tej brakującej kartki z pamiętnika, tego brakującego fragmentu mojego życia - marzeń. Może... Lecz na razie krzak usechł, zbrzydł, skulił się w sobie - jak ja. Pewnie przeczytał moje porzucone marzenia, których gorycz, żal i niespełnienie na zawsze wgryzły się w jego korzenie. A może zrobiło mu się żal tych smutnych, zrezygnowanych brązowych oczu. Zapłakałam więc ja, a z kwiatów bzu posypała się rosa. |
|
Elektryczne węgorze |
Coś zaiskrzyło na horyzoncie mojego myśloskłonu W środowisku sprzyjającym powstawaniu tornad-natchnień Poruszyły się odmęty myśli Rozstąpiły czeluście wyobraźni Wiatrem zerwały się ptaki skojarzeń Myśli jak elektryczne węgorze Krzyczą do siebie mikrowybuchami Epitetooksymoronoprzenośnioporównań Co w korowodzie wirotańca Łapczywie ciągają się za warkocze Sylabogłosek i literowyrazów Jak białe ręce błyskawic Raz po raz chwytające w zachwycie Serce matki ziemi Tak i one pragną sycić swe dusze Sensem chwiloistnienia Czcząc owoc płodu Swego hulaszczego, krótkiego żywota By potem móc w spokoju Złożyć ciała swoich liter I karawany wersów Wychodzących z cienia pióra Na bladym blacie kartki - na cmentarzysku wierszy co wiecznie będą nawiedzać dusze pokoleń |
|
Monolog 1 |
Łzy deszczu w rozpaczliwym geście Rozbryzgiwały się o nieczuły mur A my przywarliśmy do siebie Przy tej ścianie samobójców Przywarliśmy tak mocno , Że czuliśmy huk drobnych ciał Uderzających rozpaczą samotności O oziębłe twarze kamiennych ciosów A może to był tylko huk krwi Uderzającej nam do głów? Pamiętam jak pomiędzy Gorącymi wyładowaniami Elektrycznych pocałunków Pachnących wilgocią Łykała łzy deszczu Chwilami czegoś słuchała Może czy chmury nadal płaczą? Albo czy podniecone pioruny Ciągle rozrywają ogniem żądz Bezbronne, nagie konary drzew? Była cała mokra Nie wiem tylko czy z powodu deszczu Czy rozkosznego rozanielenia? Patrzyłem jak spływa po niej Nawałnica spragnionych pieszczot kryształów Patrzałem jak wpadają w ramiona Jej kropel potu I zjednoczone staczają się Po zboczach jej piersi Dopóki nie wsiąkną w jej skórę Lub nie połączą się z moimi Byłem jak jedna z tych kropel Spływałem po niej długo Smakując i badając każdy fragment jej skóry I pozostawiając po sobie Wilgotne ścieżki ust i palców Byłem jak jedna z tych kropel Tylko, że żadnej z nich nie udało się Tak mocno i głęboko wsiąknąć W materiał jej ciała jak mi... |
|
Poranek |
Zbudził mnie krzyk brzasku. Czerwone promienie wschodzącego słońca pieściły me ciało jak namiętny kochanek. Zwariowały zmysły Nabrzmiały piersi Gorący oddech przeszywał ekspresywny dreszcz. Promienie gryzły uda potem rozlały się po płaskim brzuchu gorące jak wosk z parafinowej świecy a łono okryło się rumieńcem. |
|
Terminal dla samotnych |
Jest gdzieś taka przestrzeń- Poczekalnia życia Zawsze tam tłoczno od szlochów, westchnień i łez Niemiarowych drżeń serc i Nerwowych spazmów w krtani Nawet powietrze tu tkwi w niepewności O zapowiedź samolotu do szczęścia i uśmiechu Przygotowani do odprawy Szarzy, matowi jak zapomniane obrazy Zagryzamy nabrzmiałe żelazem wargi Błądząc bladymi dłońmi W ciemnościach kosmosu Widząc tylko z daleka wybrukowany Kolorowymi planetami pas startowy do raju Czekam aż napęczniały samotnikami kolos Poderwie mnie wiatrem do lotu Porwie do szaleńczego tanga Wyrwie przykuta do łoża łez Łańcuchami milczenia i smutku Rzuci w ramiona równie zimne i głodne Które rozgrzeje huk i żar startującego szczęścia Które niesie się z prędkością światła I wypełnia zapomniane, zarośnięte Gęstą pajęczyną kosmate pająki samotnej śmierci Zamknijcie terminal samotności Niech nikt tu już nie czeka Czekanie zabija A ja …. chcę żyć! |
|
Zapomniana |
Kto będzie po mnie płakać prócz zakurzonych, cmentarnych posągów. Kto będzie o mnie pamiętał prócz nagrobnej tablicy. Kto będzie mnie przytulał prócz zimnych ścian urny. Kto spojrzy na moje zdjęcie, prócz ciekawskich przechodniów i słońca w ciepłe dni. Kto odgarnie liście z mego kamiennego łoża i położy kwiaty. Nie, nie chcę kwiatów. Chcę, by ktoś położył się obok mnie! |
|
|
|
|